Witam!
Dziś moje kolejne spotkanie z książką polskiego autora - Jarosława Molendy. Już drugi raz napotkałam książkę tego pana, a że tematyka w miarę wstrzeliwuje się w moje zainteresowania, postanowiłam spróbować i dać szansę Roślinom, które udomowiły człowieka. Moje wcześniejsze przygody z tym autorem (Historia roślin jadalnych) oceniłam dość miernie, ale być może ta jedna tylko tak koślawie wyszła?
Zobaczmy!
Źródło: lubimyczytać.pl |
Po przeczytaniu Roślin, które udomowiły człowieka jakoś nie mogę pozbyć się dziwnego, nie do końca pozytywnego odczucia. Oczywiście, książka ma naprawdę dużo informacji, ale brakuje mi jednego - uporządkowania. Niby całość podzielona jest na rozdziały i w każdym omówiony został inny gatunek rośliny, która miała szczególny wpływ na ludzi.
Jednak wydaje mi się, że autor wprowadza trochę za duży chaos do swoich tekstów, żongluje nazwami i nie za bardzo przejmuje się tym czy autor nadąża za jego skokami tematów. Bardzo często zdarzało mi się zauważyć fragment, który wyglądał jakby ktoś wrzucił jeden akapit pomiędzy kolejne dwa, przerywając w ten sposób myśl i powracając do niej nagle z powrotem.
Jak już jesteśmy przy tych niezbyt pozytywnych aspektach książki, to miałam niezbyt wyraźną minę podczas lektury rozdziału Smoczy pomiot na języku teściowej. Dla wyjaśnienia - jest to rozdział o kaktusach dających owoce, z tym że ciężko było mi rozróżnić kiedy (i czy w ogóle) autor mówi o opuncjach, a kiedy o pitajach i traktuje je w zasadzie jak jedno i to samo. Otóż nie jest to jedno i to samo! Zwłaszcza dla kogoś niezbyt zorientowanego z temacie zaciemnia to obraz zupełnie.
Mam nadzieję, ze po prostu się zagubiłam, ale ten rozdział ostatecznie sprawił, że następnym razem zastanowię się i sprawdzę każdą zawartą tam informację nim ją gdzieś przekażę na Chlorofilowym Dzienniku:)
Co oprócz tego znajdziemy w tej książce?
Przede wszystkim wiele ciekawostek historycznych. Autor, co widać wyraźnie, lubi historię dlatego wyszukuje różne fakty, przygody i wydarzenia związane z daną rośliną, co myślę, że jest plusem, choć jeszcze większym jest podanie źródła.
Oprócz tego myślę, że zaletą jest to, że pan Molenda osobiście odwiedza miejsca, w których rosną dane rośliny, przez co łatwiej mu o nich pisać. Choć oczywiście po lekturze wynoszę, że jednak jest to zainteresowanie słabsze od historii, sama zwracałabym pewnie uwagę na zupełnie inne aspekty uprawy niż autor, stąd może moje negatywne odczucia. Po prostu botanika przegrała z historią:)
Jak wspomina opis z tyłu książki, rośliny opisane miały być tymi, bez których jakiś region na Ziemi nie istniałby w całości. Z częścią roślin rzeczywiście się to zgadza jak na przykład z agawami, dzięki którym mamy na przykład tequilę, tulipanami w Holandii czy różami na olejek. Część jednak straciła znaczenie według mnie, jak szarańczyn (choć dobrze byłoby gdyby Europa przestała dodawać go jako E410). Warto przypominać o roślinach, które kiedyś się liczyły w świecie.
Mamy tutaj wspominane inne rośliny - dąb korkowy, palmę kokosową, lotos orzechodajny, swojską cebulę, pistację czy cytrusy.
I na koniec moja uwaga dotycząca zdjęć. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam takich dziwnych i nie wnoszących za wiele zdjęć (i podpisów do nich), w których występuje sam autor. Jakoś psuje mi to feng shui i trochę wygląda niepoważnie. Jeśli się mylę, poprawcie mnie:)
Recenzja, z którą się zgadzam w 100%. Zwłaszcza jeśli chodzi o zdjęcia. Mam wrażenie, że cały związek autora z botaniką to natura narcyza :) Pozdrawiam sredcznie!
OdpowiedzUsuń